Friday, November 30, 2012

"Moonrise Kingdom" - all the Anderson's imaginary worlds

Can't hide it, I'm a huge fan of Wes Anderson's movies. If I were to pick my favorite so far, the choice would have to be between "The Royal Tenenbaums," "Life Aquatic with Steve Zissou," "The Darjeeling Limited, " "Fantastic Mr. Fox" and the latest gem - "Moonrise Kingdom," which means almost all of his movies. "Moonrise Kingdom" really has it all - great cast, lovely atmosphere, set design, script, music, and I bet it was all supervised personally by Fantastic Mr. Anderson himself. Even if one doesn't "feel" his vibe or sense of humor, it's worth seeing, just for Edward Norton's khaki scout shorts, Frances McDormand's loudspeaker, Bruce Willis' glasses, Tilda Swinton's hat, and the two main protagonists, those kids really have their grand debut on the big screen! For me "Moonrise Kingdom" is like Bonnie and Clyde, James Dean and Holden Caulfield were all back and well and this could only happen in a Wes Anderson movie. Highly recommended!
For my review in Polish published on filmnews.com.pl go here or scroll below.
There are also three other great reviews in The GuardianThe New Yorker and by Roger Ebert, film criticism guru.

  
Wes Anderson on the set of "Moonrise Kingdom"
  
Kara Hayward and Jared Gilman
  
Edward Norton and his khaki shorts
 
 
 
 Frances McDormand
Harvey Keitel
 Jason Schwartzman
 Jared Gilman



Nieoczywiste love story - recenzja filmu „Moonrise Kingdom” Wesa Andersona

Recenzja najnowszego filmu jednego z najbardziej oryginalnych twórców amerykańskiego niezależnego kina autorskiego Wesa Andersona nie powinna rozpoczynać się w sposób typowy. Należałoby prawdopodobnie rzucić jakąś złotą myśl, która ułatwiłaby spięcie poprzednich obrazów reżysera ogromną klamrą interpretacyjną. Szybko jednak porzućmy wszelką nadzieję, że takie przedsięwzięcie jest w ogóle możliwe, bo filmów Andersona po prostu zaszufladkować się nie da. Co więcej, w chwili, kiedy wydawać się może, że klucz do odkrycia motywów i inspiracji reżysera znajduje się na wyciągnięcie ręki, natychmiast myli on tropy i sprowadza na manowce. W tym sensie jest twórcą absolutnie wyjątkowym i nietuzinkowym, na którego filmy czeka się z ogromną niecierpliwością, a Andersonowi niezbyt się spieszy do kręcenia kolejnych. Nic w tym dziwnego, skoro historie swoich filmów pisze sam, czasem z niewielką pomocą przyjaciół, a o każdy najmniejszy detal dba tak, jakby od tego zależało jego życie. Dlatego jest mistrzem charakterystycznego autorskiego kina, a jego stylu nie sposób podrobić i pomylić z niczym innym. 

Świetną okazją do wspólnego interpretowania i celebracji wszystkich (lub prawie wszystkich) światów Wesa Andersona był zakończony niedawno American Film Festival we Wrocławiu, gdzie odbyła się retrospektywa twórczości reżysera. Po raz pierwszy w Polsce pokazano też właśnie tam „Moonrise Kingdom,” a nie można sobie wyobrazić lepszego miejsca i czasu na taką premierę. Ostatni film Andersona powinno się bowiem oglądać w kontekście. Kontekście kulturowym, historycznym i społecznym, ale przede wszystkim kontekście andersonowskim. Ważną rolę odgrywają u niego przecież ciągle obecne motywy odbywania podróży („Pociąg do Darjeeling”), skomplikowanych relacji rodzinnych („Pociąg do Darjeeling”, „Genialny klan”, „Podwodne życie ze Stevem Zissou”, „Fantastyczny Pan Lis”), czy eskapizmu, ale jednocześnie takie uproszczenia niepotrzebnie spłycają i zaciemniają rzeczywisty przekaz. Wyobraźnia Wesa Andersona wydaje się bezkresna. Nie ograniczają jej czasy, w których żyjemy, konwenanse, gatunki filmowe, ogólnie przyjęte reguły i normy. Z rzeczy bardziej przyziemnych – nie ogranicza go też chyba budżet, ani wątpliwości obsadowe. Jego obrazy (w pełnym tego słowa znaczeniu) zawsze znajdą wierne grono widzów, przychylni krytycy spojrzą na nie łaskawym okiem, a przyjaciele aktorzy nie odmówią sobie przyjemności zagrania choćby epizodu. Podobnie jest i z najnowszym filmem.

„Moonrise Kingdom” to opowieść o nastoletniej miłości osadzonej w Ameryce lat 60. Dwunastoletni Sam (świetny Jared Gilman) ucieka z obozu skautów, by wyruszyć z poznaną przypadkowo w czasie przedstawienia Suzy (hipnotyzująca Kara Hayward) w podróż. Zanim się spotkali, byli po prostu dwójką nieprzystosowanych dzieciaków, których nikt nie rozumiał. Sam mieszkał w coraz to innych rodzinach zastępczych, przysparzając wszystkim wielu zmartwień. Suzy wychowywała się z trójką młodszych braci melomanów i rodzicami prawnikami, słuchała francuskich bardów i zaczytywała się w powieściach fantasy dla młodzieży. Nie po drodze było im obojgu ze światem dorosłych, z zasadami rządzącymi w domach, z nakazami społecznymi. Według tych właśnie reguł chłopcy mieli być odważnymi skautami, dziewczęta - dobrze się uczyć, pomagać w domu, schludnie ubierać i szeroko uśmiechać. W tym sensie historia Sama przypomina kultową powieść J.D. Salingera „Buszujący w zbożu” i postać Holdena Caulfielda. W naszej części Europy pozycja ta nigdy nie osiągnęła takiego statusu jak w Ameryce, ale także i tutaj docenia się jej niezaprzeczalny wkład w próbę zrozumienia ducha i doświadczeń lat 60. Prawdopodobnie gdyby dzisiaj spróbować przełożyć „Buszującego…” na język filmowy, Andersonowski Sam byłby idealnym odtwórcą głównej roli. Pierwowzorem buntownika idealnego, który sprzeciwił się systemowi, postawił na głowie hierarchiczny ład i porządek. Z pewnością sprawdziłby się też w roli nastoletniego Jamesa Deana. Jednocześnie Sam i Suzy stanowią ucieleśnienie młodocianych Bonnie i Clyde’a (ona w pięknym berecie i o niewinnym wyrazie twarzy, on zacięty, z błyskiem w oku, oboje jednak w kajaku zamiast klasycznego Forda). Młodzi, piękni, zakochani, razem przeciwko wszystkim. 

Wes Anderson garściami czerpie z kulturowego dorobku innych amerykańskich twórców, ale niczego nie pozostawia bez autorskiej interpretacji. Bawi się kliszami, środkami filmowego wyrazu, samodzielnie buduje kadry, drobiazgowo dobiera dekoracje, kolory, tekstury, dźwięki. Stąd coś, co u innych może być uznane za pastisz, czy nawet przejaw złego smaku, u Andersona staje się elementem przemyślanej wizji i nabiera cech ze wszech miar indywidualnych. Każdy przedmiot ma znaczenie i wpływa na odbiór określonej sceny, konkretnej postaci, wydarzenia. Lornetka Suzy, beżowe szorty Edwarda Nortona, megafon Frances McDormand, okulary Bruce’a Willisa, czapka Sama, trampolina, wąsy Harveya Keitela, stuła Jasona Schwartzmana, nakrycie głowy Tildy Swinton – każda rzecz z osobna w sposób niebagatelny kreuje wyjątkowy świat „Moonrise Kingdom”. Dlatego też nie wydaje się odpowiednie tłumaczenie tytułu filmu na język polski i to jeszcze w sposób tak banalny i tak strasznie nieprzystający do niesamowitej atmosfery filmu. Z tego też powodu polski tytuł nie pojawia się w tej recenzji ani razu. 

Wes Anderson czułym okiem detalisty pokazuje w „Moonrise Kingdom” krajobraz w sepii okraszony nieoczywistym, subtelnym humorem.  Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że to nie historia zarezerwowana dla nielicznych. Każdy jednak może ją odczytać na swój własny sposób. Dla jednych będzie to ciepła opowieść o burzliwym okresie dojrzewania. Dla innych - nastoletnie love story. Ktoś doszuka się odniesień kulturowych albo kina przygodowego o zabarwieniu komediowym. Ktoś inny – smutnej historii o opuszczonej sierocie zdanej na łaskę Opieki Społecznej. Myślę jednak, a nie jest to opinia odosobniona, że ten film nikogo nie pozostawi obojętnym. Anderson z szeroko otwartymi ramionami zaprasza do swojego świata, prosi, by się rozgościć i dać się porwać w wir pozornie abstrakcyjnych skojarzeń. Tam, gdzie króluje wyobraźnia, nie sposób się nudzić.
Magda Maksimiuk
Ocena: 5/6  

No comments:

Post a Comment