For my review in Polish published on filmnews.com.pl go here or scroll below.
There are also three other great reviews in The Guardian, The New Yorker and by Roger Ebert, film criticism guru.
Wes Anderson on the set of "Moonrise Kingdom"
Kara Hayward and Jared Gilman
Edward Norton and his khaki shorts
Frances McDormand
Harvey Keitel
Jason Schwartzman
Jared Gilman
Nieoczywiste love story - recenzja
filmu „Moonrise Kingdom” Wesa Andersona
Recenzja
najnowszego filmu jednego z najbardziej oryginalnych twórców amerykańskiego
niezależnego kina autorskiego Wesa Andersona nie powinna rozpoczynać się w
sposób typowy. Należałoby prawdopodobnie rzucić jakąś złotą myśl, która
ułatwiłaby spięcie poprzednich obrazów reżysera ogromną klamrą interpretacyjną.
Szybko jednak porzućmy wszelką nadzieję, że takie przedsięwzięcie jest w ogóle
możliwe, bo filmów Andersona po prostu zaszufladkować się nie da. Co więcej, w
chwili, kiedy wydawać się może, że klucz do odkrycia motywów i inspiracji
reżysera znajduje się na wyciągnięcie ręki, natychmiast myli on tropy i
sprowadza na manowce. W tym sensie jest twórcą absolutnie wyjątkowym i
nietuzinkowym, na którego filmy czeka się z ogromną niecierpliwością, a
Andersonowi niezbyt się spieszy do kręcenia kolejnych. Nic w tym dziwnego,
skoro historie swoich filmów pisze sam, czasem z niewielką pomocą przyjaciół, a
o każdy najmniejszy detal dba tak, jakby od tego zależało jego życie. Dlatego
jest mistrzem charakterystycznego autorskiego kina, a jego stylu nie sposób
podrobić i pomylić z niczym innym.
Świetną okazją
do wspólnego interpretowania i celebracji wszystkich (lub prawie wszystkich) światów
Wesa Andersona był zakończony niedawno American Film Festival we Wrocławiu,
gdzie odbyła się retrospektywa twórczości reżysera. Po raz pierwszy w Polsce pokazano
też właśnie tam „Moonrise Kingdom,” a nie można sobie wyobrazić lepszego
miejsca i czasu na taką premierę. Ostatni film Andersona powinno się bowiem
oglądać w kontekście. Kontekście kulturowym, historycznym i społecznym, ale
przede wszystkim kontekście andersonowskim. Ważną rolę odgrywają u niego
przecież ciągle obecne motywy odbywania podróży („Pociąg do Darjeeling”),
skomplikowanych relacji rodzinnych („Pociąg do Darjeeling”, „Genialny klan”,
„Podwodne życie ze Stevem Zissou”, „Fantastyczny Pan Lis”), czy eskapizmu, ale
jednocześnie takie uproszczenia niepotrzebnie spłycają i zaciemniają
rzeczywisty przekaz. Wyobraźnia Wesa Andersona wydaje się bezkresna. Nie
ograniczają jej czasy, w których żyjemy, konwenanse, gatunki filmowe, ogólnie
przyjęte reguły i normy. Z rzeczy bardziej przyziemnych – nie ogranicza go też
chyba budżet, ani wątpliwości obsadowe. Jego obrazy (w pełnym tego słowa
znaczeniu) zawsze znajdą wierne grono widzów, przychylni krytycy spojrzą na nie
łaskawym okiem, a przyjaciele aktorzy nie odmówią sobie przyjemności zagrania
choćby epizodu. Podobnie jest i z najnowszym filmem.
„Moonrise
Kingdom” to opowieść o nastoletniej miłości osadzonej w Ameryce lat 60. Dwunastoletni
Sam (świetny Jared Gilman) ucieka z obozu skautów, by wyruszyć z poznaną
przypadkowo w czasie przedstawienia Suzy (hipnotyzująca Kara Hayward) w podróż.
Zanim się spotkali, byli po prostu dwójką nieprzystosowanych dzieciaków,
których nikt nie rozumiał. Sam mieszkał w coraz to innych rodzinach zastępczych,
przysparzając wszystkim wielu zmartwień. Suzy wychowywała się z trójką
młodszych braci melomanów i rodzicami prawnikami, słuchała francuskich bardów i
zaczytywała się w powieściach fantasy dla młodzieży. Nie po drodze było im obojgu
ze światem dorosłych, z zasadami rządzącymi w domach, z nakazami społecznymi.
Według tych właśnie reguł chłopcy mieli być odważnymi skautami, dziewczęta -
dobrze się uczyć, pomagać w domu, schludnie ubierać i szeroko uśmiechać. W tym
sensie historia Sama przypomina kultową powieść J.D. Salingera „Buszujący w
zbożu” i postać Holdena Caulfielda. W naszej części Europy pozycja ta nigdy nie
osiągnęła takiego statusu jak w Ameryce, ale także i tutaj docenia się jej
niezaprzeczalny wkład w próbę zrozumienia ducha i doświadczeń lat 60. Prawdopodobnie
gdyby dzisiaj spróbować przełożyć „Buszującego…” na język filmowy,
Andersonowski Sam byłby idealnym odtwórcą głównej roli. Pierwowzorem buntownika
idealnego, który sprzeciwił się systemowi, postawił na głowie hierarchiczny ład
i porządek. Z pewnością sprawdziłby się też w roli nastoletniego Jamesa Deana. Jednocześnie
Sam i Suzy stanowią ucieleśnienie młodocianych Bonnie i Clyde’a (ona w pięknym
berecie i o niewinnym wyrazie twarzy, on zacięty, z błyskiem w oku, oboje jednak
w kajaku zamiast klasycznego Forda). Młodzi, piękni, zakochani, razem przeciwko
wszystkim.
Wes Anderson garściami
czerpie z kulturowego dorobku innych amerykańskich twórców, ale niczego nie
pozostawia bez autorskiej interpretacji. Bawi się kliszami, środkami filmowego
wyrazu, samodzielnie buduje kadry, drobiazgowo dobiera dekoracje, kolory,
tekstury, dźwięki. Stąd coś, co u innych może być uznane za pastisz, czy nawet przejaw
złego smaku, u Andersona staje się elementem przemyślanej wizji i nabiera cech ze
wszech miar indywidualnych. Każdy przedmiot ma znaczenie i wpływa na odbiór
określonej sceny, konkretnej postaci, wydarzenia. Lornetka Suzy, beżowe szorty
Edwarda Nortona, megafon Frances McDormand, okulary Bruce’a Willisa, czapka
Sama, trampolina, wąsy Harveya Keitela, stuła Jasona Schwartzmana, nakrycie
głowy Tildy Swinton – każda rzecz z osobna w sposób niebagatelny kreuje
wyjątkowy świat „Moonrise Kingdom”. Dlatego też nie wydaje się odpowiednie
tłumaczenie tytułu filmu na język polski i to jeszcze w sposób tak banalny i
tak strasznie nieprzystający do niesamowitej atmosfery filmu. Z tego też powodu
polski tytuł nie pojawia się w tej recenzji ani razu.
Wes Anderson
czułym okiem detalisty pokazuje w „Moonrise Kingdom” krajobraz w sepii okraszony
nieoczywistym, subtelnym humorem. Najlepsze
w tym wszystkim jest jednak to, że to nie historia zarezerwowana dla
nielicznych. Każdy jednak może ją odczytać na swój własny sposób. Dla jednych
będzie to ciepła opowieść o burzliwym okresie dojrzewania. Dla innych -
nastoletnie love story. Ktoś doszuka się odniesień kulturowych albo kina
przygodowego o zabarwieniu komediowym. Ktoś inny – smutnej historii o
opuszczonej sierocie zdanej na łaskę Opieki Społecznej. Myślę jednak, a nie
jest to opinia odosobniona, że ten film nikogo nie pozostawi obojętnym.
Anderson z szeroko otwartymi ramionami zaprasza do swojego świata, prosi, by
się rozgościć i dać się porwać w wir pozornie abstrakcyjnych skojarzeń. Tam,
gdzie króluje wyobraźnia, nie sposób się nudzić.
Magda
Maksimiuk
Ocena: 5/6
No comments:
Post a Comment