Some people knew his talent, particularly people from his hometown Detroit, but everyone let him down. He might have been bigger than Bob Dylan? Maybe. But Dylan made it, and Rodriguez didn't. Although I don't really believe that's the whole story, only the truth and nothing but the truth, I sympathize. And I cheered insode when Rodriguez was found, I really am glad that after so many years people get listening to his stuff. Not my cup of tea, for me it's much too gentle, his music, that is. It lacks original vibe from the ton of the singing voice that for instance Dylan has. Rodriguez is too smooth singing, which bothers me a little, but the movie itself is just wonderfully done. It's how a doc should be done. It has suspense, real-life characters, and a happy ending. Oh, and well - it got an Oscar, and a well-deserved one, too.
My full review was published here, but it's also available below.
More.
Rating: *****
Niewiarygodnie
optymistyczna historia - Recenzja „Sugar Man”
Czy
to kolejna historia z cyklu „od pucybuta do milionera”, czyli ziszczenie się
mitycznego amerykańskiego snu? Może ujawnienie niezrozumiałych praktyk biznesu muzycznego
lat 70. w Ameryce? Może obie te rzeczy naraz? Jedno jest pewne – „Sugar Man” to
jeden z tych dokumentów, wobec których nie można przejść obojętnie. Niezależnie
od tego, co widz odczyta istotnego dla siebie z filmu Szweda Malika Bendjelloul
w głowie kołaczą się różne myśli o talencie, pieniądzach, internecie,
rzeczywistej wartości i mierze popularności, oraz o tym, jakie są składniki
prawdziwego sukcesu.
„Sugar
Man” to w dużym skrócie rys biograficzny wyjątkowego muzyka z Detroit
pochodzenia meksykańskiego – Sixto Rodrigueza. Jego historię śledzimy od
początku lat 70., kiedy wydał swoją pierwszą płytę „Cold Fact”. W tamtych
czasach światło dzienne ujrzało całe mnóstwo krążków obrosłych legendą, autorstwa
twórców, którzy doczekali się setek naśladowców i wielbicieli. Swoje najlepsze
dzieła stworzyli wtedy amerykańscy bardowie i głosy pokolenia (Dylan odniósł
już gigantyczny sukces swoimi nagraniami, Springsteen jako dwudziestoparolatek
zaczynał na poważnie pisać i komponować), Joni Mitchell odebrała pierwsze w
karierze nagrody Grammy, Simon&Garfunkel byli pięć lat po „Sound of
Silence” i rok po „Bridge Over Troubled Water”, Willie Nelson (jeszcze z
krótkimi włosami) nagrywał już od dziesięciu lat, a The Doors - no cóż, Doorsi
byli po prostu Doorsami, w najlepszej formie, jeszcze z Morrisonem. Rodriguez
wydał „Cold Fact” w marcu 1970, we wrześniu tego samego roku znaleziono
martwego Jimiego Hendrixa, w październiku - Janis Joplin. Biorąc pod uwagę te czysto
faktograficzne informacje można stwierdzić, że nie był to najlepszy moment na wydanie
debiutanckiej płyty. Nie wtedy, kiedy na oczach wszystkich dzieje się historia,
piszą się tragiczne losy legend zmarłych zbyt młodo. W takiej sytuacji nawet
największy talent nie miałby szansy się obronić w masowej świadomości
Amerykanów.
Oczywiście,
były to czasy przed-internetowe, o wykonawcach krążyły tylko podstawowe
informacje, muzyka tworzona była na żywo, w klubach i studiach, a dyskusje o
niej toczone były ze śmiertelną powagą. W koncertach uczestniczyło się niczym w
nabożeństwach, płyty traktowało się z największą czcią i uwielbieniem, a
informacje zawarte na okładkach przedrukowywało się i potajemnie kopiowało, by
miały szansę dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Na tym tle, okładki
płyt Rodrigueza wydawały się niezwykle enigmatyczne. Było na nich jedynie
niewyraźne zdjęcie twórcy skrytego za ciemnymi szkłami, a autorzy tekstów
piosenek ukrywali się pod pseudonimami zbliżonymi brzemieniem do nazwiska Sixto
Rodrigueza.
Chociaż
amerykańska scena muzyczna to rynek tyleż chłonny, co nierzadko barbarzyński,
na którym pewnie jak nigdzie indziej liczą się znajomości i układy, nie
pokusiła się o dostateczne wypromowanie tego talentu. Owszem, zauważono go w
jakimś małym klubie w Detroit, gdzie brzdąkał sobie zapewne w kącie na gitarze.
Fantastyczny jako samotny wilk z gitarą, gorszy w koncertach na żywo. Skryty i
nieśmiały, wolał przekazywać swoją życiową filozofię za pomocą głębokich
tekstów. Porównania do Dylana są tyleż usprawiedliwione, co dla obu wykonawców
po prostu niesprawiedliwe. Łatwo jest rzucać hasłami o podobieństwie obu
muzyków, bo Dylana akurat kojarzy każdy. Obu panów łączą jednak ledwie czasy, w
jakich przyszło im tworzyć lwią części swojego wybitnego dorobku, i może to, że
ogromną wagę przywiązywali i przywiązują do warstwy literackiej swoich utworów.
To sporo, przyznaję, ale nie wystarczy, by porównywać w skali jeden do jednego.
Na korzyść Rodrigueza na pewno wpływa to, że pozostał on, nawet po premierze
filmu „Sugar Man”, nieodgadnioną tajemnicą. Albo też – nie było nikogo, komu w
swoim czasie zależałoby na tym, żeby się czegoś o nim dowiedzieć. Chętnie
mówimy „prawdziwy talent się zawsze obroni” – i tak w sumie jest w tym
przypadku, taki jest morał historii o Sugar Manie, chociaż nic nie jest tak
proste jak w tym powiedzeniu.
Mnie
w tej filmowej opowieści, którą odnotowuję jako najbardziej pozytywne
zaskoczenie dokumentalne roku, zastanawia jednak kilka rzeczy, które
Bendjelloul traktuje raczej po macoszemu. Z jego obrazu jasno wynika, że przez
trzy dekady prawie, Rodriguez istniał w muzycznej próżni. Zniknął na dobre,
przepadł jak kamień w wodę, murując czyjeś domy i parając się najróżniejszymi
czynnościami fizycznymi. Nie mogę sobie wprost wyobrazić, by człowiek grający i
śpiewający w takim stylu, rozdzierając wręcz prawdą bijącą z tekstów i wzruszając
muzyką, tak po prostu zrezygnował po pierwszej porażce. Ten fragment dokumentu
wydaje mi się nieprzekonujący, i w sumie słusznie, bo jak się dowiedziałam z
pobieżnej lektury stron poświęconych Rodriguezowi, on się tak od razu wcale nie
poddał. Poza RPA odniósł jeszcze sukces w anglojęzycznej przecież Australii i
Nowej Zelandii, a to już w końcu spory rynek. Przez jakiś czas koncertował tam
z powodzeniem, więc pozytywne sygnały dotyczące swojej twórczości musiał
odbierać. Jest to chyba jednak jedyny zarzut pod adresem twórców filmu, ale
rozumiem, że w celu osiągnięcia założonego celu należało pewne fakty
przemilczeć. Celem pierwszorzędnym pozostaje w tym przypadku bezsprzecznie
ukazanie mitu założycielskiego Stanów Zjednoczonych - „od zera do bohatera” - w
pełnej krasie. Mitu, który niezwykle rzadko staje się udziałem zwykłych ludzi,
w tym przypadku krzepi i przywraca wiarę w talent i możliwości. W innym wypadku
uznałabym to za dość naiwne, w filmie „Sugar Man” nie posiadam się z radości
patrząc, jak tłumy uwielbiają Rodrigueza w tej odległej Południowej Afryce.
Kibicuję ludziom, których pasja doprowadziła do zapomnianego idola, wierzę w
przeznaczenie, które sprawiło, że córka muzyka zauważyła stronę internetową z
ogłoszeniem o poszukiwaniu jej ojca. Takie historie ze szczęśliwym zakończeniem
po prostu chce się oglądać, takiej muzyki słuchać i czekać, aż życie dopisze
happy end do opowieści o biednym muzyku z fabrycznych dzielnic industrialnego
Detroit, o którego upomnieli się fani po trzydziestu latach milczenia.
Ocena:
5/6
Magda Maksimiuk
No comments:
Post a Comment