The last months have been a festival of Mads Mikkelsen. Several films have had their premieres, more still to come. I'm particularly waiting for "Jagten," but meanwhile, watch out for "En Kongelig Affære" - "A Royal Affair" (Polish premiere September 21, world premiere at Berlinale 2012, February 16th 2012) or simply rewatch "Valhalla Rising," directed by the wonderful Nicolas Winding Refn.
Mads Mikkelsen will surely be one of the leitmotifs on the blog, so watch out.
Also, if you know Polish,
check out my article on Super-Mads (below),
a review of "A Royal Affair," here: Księżniczka i medyk, stopklatka, and
a review of "Valhalla Rising," here: Powstanie Walhalla, stopklatka.
Mads Mikkelsen. Niezwykła filmowa kariera tancerza.
Published here.
Komu jeszcze nazwisko Madsa Mikkelsena wydaje się obce – najwyższy czas to zmienić. Okazji w tym roku co niemiara, a piekielnie zdolny Duńczyk dopiero się rozkręca i szuka dla siebie miejsca w coraz to nowych przedsięwzięciach i formach. Na ekranach kin można go oglądać obecnie w filmie sprzed trzech lat – „Valhalla. Mroczny wojownik”, niebawem także w „Kochanku królowej” Nikolaja Arcela (premiera na Berlinale 2012, w Polsce od 21 września), potem też w „Jagten” Thomasa Vinterberga, za który Mikkelsen został uhonorowany nagrodą aktorską na tegorocznym festiwalu w Cannes. Po tych rolach może już nigdy nie być wspominany jako „ten czarny charakter z Bonda” – Le Chiffre, którego z demonicznym wdziękiem zagrał w „Casino Royale” (2006) Martina Campbella.
Chociaż kariera tego urodzonego w Kopenhadze czterdziestosześciolatka zaczęła się od profesjonalnych występów tanecznych, stosunkowo wcześnie upomniało się o niego kino, i to z sukcesem. Pierwszą rolę w pełnometrażowym filmie zagrał w 1996 roku i od razu u Nicolasa Windinga Refn („Pusher”), z którym przyjdzie mu się spotkać jeszcze trzy razy na planie „Bleedera” (1999), „Pushera II” i „Valhalli…”.
„Pusher” mimo, że początkowo nie został zauważony poza Danią, dla obu panów okazał się filmem jednocześnie debiutanckim i przełomowym. Tonny grany przez Mikkelsena to cwany dealer narkotykowy, któremu w głowie tylko łatwa kasa, panienki i dragi. Chodzi w dresie, ma ogoloną głowę, a na dłoni tatuaż – pajęczynę. Zupełnie niepodobny do wymuskanego bankiera czy starannie ostrzyżonego pastora z późniejszych filmów.
Potem kolejny przełom w karierze Mikkelsena nastapił w 2002 roku, kiedy zagrał aż w trzech świetnie przyjętych filmach znakomitych reżyserów kina autorskiego - „Księdze Diny” Ole Bornedala („Nocna straż”), „Wilbur chce się zabić” Lone Scherfig (też „Włoski dla początkujących” czy „Była sobie dziewczyna”) i „Otwartych sercach” u Susanne Bier („Bracia”, „Tuż po weselu” – kolejne spotkanie z Mikkelsenem). Duńska kinematografia nigdy nie miała się tak świetnie. Rozkwit stał się udziałem pokolenia urodzonego we wczesnych latach sześćdziesiątych, młodych ciałem i duchem wówczas czterdziestolatków, którzy opowiadali magiczne historie w bardzo prosty, ale niesamowicie klimatyczny sposób. Dzisiaj każde z tych nazwisk to marka, sprawnie funkcjonująca i rozpoznawalna poza Danią i poza Europą. Role Mikkelsena były jeszcze wtedy drugoplanowymi, aktor szlifował formę i zdobywał doświadczenie, przygotowując się pilnie do dużo trudniejszych zadań, niechybnie czekających tuż za rogiem. Warto jednak zauważyć, że znajomości zawierane w tym okresie okazały się dla niego jednymi z najważniejszych w zawodowym życiu. W ten sposób wykuwał się także charakterystyczny „styl duński” kina, charakteryzujący się głębokim realizmem, otwartością w sprawach seksualności, a także częstym sięganiem do tematów religijnych czy moralizujących. Częścią tego nurtu oczywiście stała się Dogma 95 von Triera i innych, która jednak doprowadziła do ekstremum wymienione wyżej cechy.
W ten tradycyjny duński styl idealnie wpasowuje się także film z główną rolą Mikkelsena - „Jabłka Adama”, o czym jednak za chwilę. Wcześniej bowiem aktor został po raz pierwszy wypatrzony przez amerykańskich specjalistów od castingów i już dwa lata później, w 2004 roku dołączył do gwiazdorskiej obsady jednej z interpretacji legend o królu Arturze w filmie Antoine Fuqua. Zaproponowano mu rolę Tristana, dopełniając tym samym całą listę znakomitości drugiego planu: Raya Winstone, Hugh Dancy’ego, Raya Stevensona, Stellana Skarsgårda, Tila Schweigera czy Marii Gładkowskiej (żony polskiego operatora filmu – Sławomira Idziaka, tutaj w roli matki Artura). Pierwsze zetknięcie z amerykańską superprodukcją musiało jednak być wydarzeniem cokolwiek ponad siły aktora, bo w następnym roku Mikkelsen zagrał już tylko w jednym filmie, do tego w rodzinnej Danii, u Andersa Tomasa Jensena, za to w dziele absolutnie fenomenalnym, w „Jabłkach Adama” mianowicie.
Obraz stał się wielkim przebojem, uwielbianą przez publiczność historią na pograniczu absurdu i makabry, do tego szalenie ciekawym, ciepłym i optymistycznym. Obsypany deszczem nagród w Danii i uwielbiany przez publiczność na całym świecie (m.in. Nagroda Publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym w 2005 roku, także w Sao Paulo, Neuchâtel czy Wisconsin) okazał się strzałem w dziesiątkę dla Mikkelsena, który od teraz zaczął coraz śmielej poczynać sobie w rolach pierwszoplanowych.
„Jabłka Adama” wymykają się jakimkolwiek próbom klasyfikacji i szufladkowania. To jednocześnie komedia, dramat, film obyczajowy, chwilami nawet fantasy, ale przede wszystkim to świetnie opowiedziana historia przyjaźni niemożliwej między neofaszystą Adamem (Ulrich Thomsen) skierowanym na przymusową resocjalizację i pastorem małego wiejskiego kościółka Ivanem (w tej roli Mikkelsen). To wspaniała i ciepła opowieść podszyta zaskakującym czarnym humorem, ale pozbawiona moralizatorskiego zadęcia. Ivan Mikkelsena jest naiwny i prostolinijny, bez żadnych wątpliwości głęboko wierzy, że każdy z natury jest dobry i niezaprzeczalnie zasługuje na drugą, i kolejne, szanse. Jego nastawienie do świata i ludzi nie zmienia się ani na jotę nawet po licznych przypadkach nieuzasadnionej agresji i okrucieństwa skierowanych przeciwko niemu przez niewdzięcznych rezydentów jego parafii. Ivan wychodzi z założenia, że każdy ma swoją historię, swoje problemy i troski, i każdy z nich ma również określony powód dla którego znalazł się na resocjalizacji. Jest nieustająco chętny i gotowy, by zmieniać świat na lepszy, nawet z narażeniem własnego życia. Mimo wykorzystania prostego, wydawało by się, zabiegu zestawienia bezinteresownego dobra w osobie Ivana i bezprzedmiotowego, bezsensownego okrucieństwa Adama, reżyserowi Andersowi Jensenowi udało się uniknąć typowych pułapek takiego pomysłu. „Jabłka Adama” są bezpretensjonalne i niesztampowe, nic zatem dziwnego, że zdobyły serca widzów na całym świecie, a Mikkelsenowi umożliwiły dalsze, coraz ciekawsze role. Zresztą wydaje się, że inaczej po prostu być nie mogło, skoro reżyserii podjął się etatowy scenarzysta najlepszych duńskich filmów Anders Thomas Jensen, zdobywca m.in. Oscara za krótkometrażowy film aktorski w 1998 roku („Valgaften”) i dwóch oscarowych nominacji: w 1996 („Ernst & Iyset”) i w 1997 roku („Wolfgang”), autor scenariuszy do „Wilbur chce się zabić”, „Otwartych serc”, „Zielonych rzeźników”, „Jabłek Adama”, „Tuż po weselu”, „Błyskających świateł” (we wszystkich pełnych metrażach wystąpił Mads Mikkelsen) oraz m.in. do „Antychrysta” von Triera czy „Księżnej” Dibba. Jensen zdaje się doskonale rozumieć charakter Mikkelsena i wyśmienicie wykorzystuje jego umiejętności w kolejnych etapach współpracy. Przyznać trzeba, obaj wywiązują się ze swych ról znakomicie.
Kolejną przełomową rolą Duńczyka, dzięki której na dobre zaistniał w zbiorowej świadomości kinomanów na całym świecie, był występ w roli Le Chiffre’a, wroga Jamesa Bonda w świetnie przyjętym „Casino Royale” Martina Campbella w 2006 roku. Oczywiście, ten film okazał się wyjątkowy z wielu względów. Bondem został po raz pierwszy blondyn Daniel Craig, podobno dysponujący twarzą „polskiego robotnika budowlanego”, do tego nie potrafiący strzelać i odnoszący na planie licznie kontuzje. Nie takiego Bonda oczekiwali fani, szybko określając go „Jamesem Bland” (ang. „mdły”). Na całe szczęście żadna z obaw o powodzenie filmu i sukces kasowy się nie sprawdziły. Co więcej, „Casino Royale” okazało się również sukcesem artystycznym, jeśli takie stwierdzenie można odnosić w ogóle do jakiegokolwiek filmu o Agencie Jej Królewskiej Mości. Sytuacja bez precedensu, bo obraz Campbella jednocześnie wniósł powiew świeżości i nową jakość do cokolwiek wyczerpującej się już wówczas formuły. Talent i umiejętności Daniela Craiga, znanego do tej pory z raczej niskobudżetowych produkcji, kina niezależnego i teatru mogłaby jednak nie wystarczyć, gdyby nie jego pierwszorzędny wróg Le Chiffre. Bezwględny i precyzyjny, okrutny i charyzmatyczny stanowił ucieleśnienie przeciwnika idealnego i po raz pierwszy, całkiem serio, stanowił dla Bonda konkretne zagrożenie. Mads Mikkelsen w tej roli sprawił się wyśmienicie. Jego nieprzenikniony wzrok i interesująca powierzchowność dopełniona intrygującym głosem sprawiły, że Le Chiffre stał się nie tylko tłem do historii, niezbędnym elementem szpiegowskiego „sensacyjniaka”, ale wręcz odrębnym bytem, tak ciekawym, że z powodzeniem mógłby udźwignąć ciężar całego filmu tylko na swoich barkach. Finałowa scena torturowania Bonda na krześle pozbawionym środka z miejsca stała się kultową, bo oto naprzeciw siebie stanęli godni przeciwnicy – nie tylko jako fikcyjni bohaterowie, ale przede wszystkim jako aktorscy tytani. Dzielący podobne losy w życiu zawodowym, wywodzący się z niedużych, artystycznych środowisk, przed którymi aktorski panteon stawał właśnie otworem. O ile w przypadku Daniela Craiga ta teza wydaje się aktualna bez zastrzeżeń, o tyle Mads Mikkelsen, może ze względu na swoje duńskie korzenie i charakter, postanowił z kolejnymi rolami za Oceanem jednak trochę poczekać. Z pewnością decyzja nie należała do łatwych, bo propozycje posypały się jak z rękawa po premierze „Casino Royale”. Mikkelsen rzucił się jednak ponownie w wir pracy w rodzinnym kraju i na kontynencie europejskim, bo rok 2006 można było uznać wręcz za festiwal jednego aktorskiego bohatera. W tym mniej więcej czasie zbiegły się ze sobą premiery aż czterech filmów z udziałem Mikkelsena, poza filmem Campbella już w rolach pierwszoplanowych, mianowicie „Praga” (reż. Ole Christian Madsen), „Wyjście” (reż. Peter Lindmark) i „Tuż po weselu” – znowu u Susanne Bier (po roli w „Otwartych sercach” zrealizowanych w 2002 roku zgodnie z rygorystycznymi zasadami Dogmy). Wszystkie trzy zostały świetnie przyjęte, a każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy. W „Pradze” Mikkelsen jest rozczarowanym życiem i małżeństwem mężem zmierzającym do Pragi z żoną po ciało swego zmarłego ojca. Oboje mają wystarczająco dużo czasu na rozmyślania o swoim związku i dojściu do zatrważającego wniosku, że może to już koniec. Bardzo wnikliwa i subtelna analiza prozy codzienności w obliczu nowo odkrytych faktów z życia obojga małżonków.
W „Tuż po weselu” z kolei, kolejnej perełce w filmografii Mikkelsena, reżyserowanej przez Susanne Bier, Duńczyk wciela się w rolę opiekuna sierot w Indiach, Jacoba. Samodzielnie niemal organizuje dom dziecka, mierząc się z licznymi przeciwnościami losu, a przede wszystkim, z chronicznym brakiem funduszy. Pomocna dłoń nadchodzi ze strony zupełnie nieoczekiwanej – oto pewien bajecznie bogaty duński biznesmen pragnie ofiarować sowity grant na potrzeby sierocińca, pod warunkiem, że Jacob pojedzie razem z nim do kraju i weźmie udział w ślubie córki. Na miejscu okazuje się, że żona milionera była wcześniej związana z Jacobem, a na jaw wychodzą rodzinne sekrety. W tym filmie, podobnie jak w „Jabłkach Adama” bohater grany przez Mikkelsena z pokorą przyjmuje wszystko, co stawia przed nim los. Bezkrytycznie ufa w to, co przynosi nowy dzień, bezinteresownie stara się naprawić świat, często z pominięciem własnych pragnień i potrzeb. Zostawia miłość swego życia, udaje się do najbardziej ekstremalnych pod względem sanitarnym rejonów globu i tam zdaje się odbywać pokutę za uczynki poprzedniego życia. Przeszłość dopada go jednak w chwili, kiedy jest najbardziej odsłonięty i nie zawaha się zadać ostatecznego ciosu. W tej niezwykłej historii rodzinnego dramatu Mikkelsen ponownie ma okazję zaprezentować cały wachlarz emocji targających człowiekiem na rozstajach, który nie jest do końca pewien swoich życiowych wyborów. W wyjątkowy sposób potrafi uwypuklić liczne subtelności i niuanse swojego bohatera, bez popadania jednak w tani sentymentalizm. Jego Jacob nie podlega prostym regułom interpretacji, odkrywanie nowych faktów z przeszłości wcale nie ułatwia utożsamienia się z nim, a mimo wszystko widzowi zależy na odkryciu tego, czego Jacob w swoim życiu ostatecznie szuka. Kolejna niejednoznaczna rola, wymykająca się schematom i banalnym frazesom.
Ostatnie lata były dla Madsa Mikkelsena wyjątkowo udane. Zagrał kilka bardzo ciekawych ról pierwszo- i drugoplanowych, za to nie zawsze w udanych produkcjach. Ciekawie zapowiadał się jego udział w filmie „Chanel i Stravinsky”, chociaż obraz nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Podobnie niestety rzecz się miała z amerykańską superprodukcją „Starcie tytanów”. Na planie „Podziemnego frontu” (hitu kasowego z 2008 roku) spotkał za to starych znajomych: reżysera Ole Christiana Madsena (wcześniej „Praga”), Stine Stengade (Maja z „Pragi”) i swego brata Larsa (znanego m.in. z jednego z najlepszych duńskich seriali ostatnich lat – „The Killing”, pierwowzoru amerykańskiej wersji z 2011 roku). Sam film to historia dwóch członków duńskiego ruchu oporu, którzy zajmują się wykonywaniem zadań, którym inni są raczej niechętni, zabijają bowiem z zimną krwią kolaborantów. Brutalni i skuteczni, każdy z nich poświęcił wiele dla swojego kraju, ale stawka również jest niezwykle wysoka.
W 2009 roku Mikkelsen spotkał się po raz kolejny z Windingiem Refn na planie zagadkowego „Valhalla. Mroczny wojownik”, gdzie zagrał charyzmatycznego Jednookiego, uwalniającego się z jarzma niewoli i stopniowo podążającego za swym przeznaczeniem. To niezwykły film, który powala warstwą wizualną i klimatem, ale przede wszystkim oszczędnością środków wyrazu. Winding Refn zabiera Mikkelsena do krain spowitych mgłą i okrytych tajemnicą, by odkryć prawdziwe wnętrze bohatera.
Warto zwrócić uwagę na pewną konsekwencję, z jaką Mikkelsen wybiera projekty, w których się pojawia. Gra systematycznie, czasem z większą, to znów z mniejszą częstotliwością, jednak zawsze ze świadomością, że następny film może okazać się jeszcze jednym stopniem w karierze. Duńczykowi nie zależy, jak sam twierdzi, na popularności, bo dla niego zawsze na pierwszym planie pozostaje wiarygodność. Widz musi mu uwierzyć, uwierzyć postaci, którą gra, a czy będzie to w stanie zrobić znając szczegóły z życia aktora? Dlatego o jego rodzinie i sferze prywatnej wiadomo niewiele, tylko tyle, ile sam chce powiedzieć. Cały czas próbuje mierzyć się z trudnymi i niezwykle konkurencyjnymi warunkami pracy w Ameryce. Wyraźnie widać, że mit „amerykańskiego snu” może dotyczyć także aktora tak znanego i nagradzanego jak Mads Mikkelsen. W ciągu ostatnich lat zagrał w dwóch wysokobudżetowych produkcjach – w „Starciu tytanów” Leterriera, i w „Trzech muszkieterach” Paula W.S. Andersona, w obu – w rolach drugoplanowych. Cały czas jednak próbuje, a do tego - trzeba mu to oddać, gra tylko z najlepszymi, nawet jeśli efekty współpracy czasem rozczarowują. Po takim jednak „badaniu gruntu” w Stanach, do którego z pewnością namawiają go agenci, Mikkelsen zawsze powraca na rodzime podwórko, do Danii. Dopiero wtedy rozwija skrzydła i potrafi pokazać pełnię swoich możliwości. Efekt? Złota Palma na ostatnim festiwalu w Cannes za rolę Lucasa w niecierpliwie oczekiwanym filmie „Jagten” młodego i niezwykle utalentowanego Thomasa Vinterberga („Festen”). Takie projekty Mikkelsen zdaje się lubić najbardziej, bo chętnie współpracuje z ludźmi z wizją, którzy bez kompleksów i niezależnie od wieku, za to z impetem realizują pomysły. Tak przecież było z Nicolasem Windingiem Refn, z Andersem Thomasem Jensenem, Lone Scherfig, Susanne Bier, Ole Christianem Madsenem, czy z Nikolajem Arcelem. Mikkelsen to bez wątpienia aktor, który z jednakową lekkością i polotem potrafi wcielić się w rolę sprytnego dealera, oświeceniowego lekarza („Kochanek królowej”), wirtuoza fortepianu, zakładnika Wikingów, naiwnego pastora czy bohatera duńskiego ruchu oporu. W każdym ze swych filmowych wcieleń jest przekonujący i absolutnie wiarygodny. Z każdą rolą dojrzewa i szlachetnieje. A przecież jeszcze nie widzieliśmy wszystkiego, Mikkelsen z pewnością nie pokazał jeszcze, na co go stać. I na to warto z największą niecierpliwością czekać.
Also, please do remember about the Polish premiere of "The Royal Affair" - already September 21st 2012!!!
No comments:
Post a Comment